Żydzi byli dumni ze swego wybrania - byli narodem Boga, ludem Jemu poświęconym. Cudzoziemców natomiast, wszelkich innowierców traktowali z pogardą, jako tych, którzy korzystają ze świata przez Boga stworzonego, grzeją się w promieniach Jego słońca, Jego powietrzem oddychają, piją Jego wodę - a nie mają zamiaru z wdzięcznością pochylić przed Nim czoła i oddać Mu swego życia. Jeśli już ktoś taki się znalazł, to - pod określonymi warunkami - wprowadzali go łaskawie do swej wspólnoty.
W pierwszym dzisiejszym czytaniu Bóg obiecuje, że takich ludzi dopuści do siebie, wprowadzi do swego domu modlitwy i (co najważniejsze) zechce przyjąć od nich ofiary.
Gdy czytamy ewangeliczną relację św. Mateusza o spotkaniu Pana Jezusa z kobietą kananejską, odnosimy wrażenie, że Chrystus po prostu droczy się z kobietą, która jest na skraju załamania z powodu opętania córki. Nie odezwał się do niej - jak pisze św. Mateusz - ani słowem. Zignorował ból matki? Nie uznał za stosowne choćby ją pocieszyć? Ależ On chciał dać jej znacznie więcej! I chciał, aby wszyscy się o tym dowiedzieli. Wiedział do czego zdolna jest matka, a ponadto znał jej charakter - wiedział, że nalegać będzie do skutku. Stąd owo - nie budzące zdziwienia wśród Żydów - porównanie pogan do psów, które petentka z pokorą przyjmuje do siebie, a jednocześnie czyni zeń argument dla siebie: i szczenięta jadają z okruszyn, które spadają ze stołu ich panów. Stało się to, czego Jezus pragnął: poganka wyznała swoją wiarę w Niego. Teraz mógł stać się cud, aby wszyscy zrozumieli, że niezależnie od rasy, narodowości czy pochodzenia - jeśli ktoś z całego serca kocha Boga, ufa Mu i pragnie poświęcić Mu swe życie, otrzyma to, co najlepsze.